wtorek, 28 lutego 2017

Need for Speed - recenzja filmu



Need for Speed, Need for Speed 2, Need for Speed 3: Hot Pursuit, Need for Speed 4: Road Challenge, Need for Speed Porsche 2000, Need for Speed Underground, Need for Speed Underground 2, Need for Speed Most Wanted, Need for Speed Carbon itd – Janusz potrafi z pamięci wymienić tytuły większości części tej popularnej ścigałki, w każdą kolejną odsłonę zagrywał się jeszcze młodziakiem będąc. Film jednak nie pozostanie w jego pamięci długo – jest po prostu niejaki.



 Zawiera SPOILERY!

Janusz nie czekał na ekranizacje jego ulubionej gry wyścigowej, nie poszedł też na nią do kina – zbyt dużo razy się zawiódł na tego typu przedsięwzięciach  (choćby DOOM, BloodRayan), dlatego też film obejrzał dopiero gdy puszczali go w telewizji. Może dzięki temu przychodząc do mnie, nie pluł kwasem od drzwi, ale w miarę spokojnie opowiedział mi co i jak.
Największy problem z filmem, jest taki, że mógłby on mieć dowolny tytuł, „Szybcy, ale nie wściekli”, „Kolejny film o wyścigach”, „Zabili mi kumpla,więc się zemszczę”, ale ktoś wymyślił, że nazywa się „Need for Speed” i mimo, że reklamowany jest, jako ekranizacja gry o tym samym tytule, oprócz fajnych aut nic wspólnego z nią nie ma.

 "Jedyną rzeczą jaka ratuje ten film od potępienia, to świetne zrealizowane sekwencja wyścigów i pościgów"


W pierwszych częściach gry zabawa polegała po prostu na ściganiu się super samochodami na pięknych, zamkniętych trasach, w trzeciej części wprowadzono widowiskowe pościgi policyjne, w Underground tuning, w Underground II otwarte miasto. Most Wanted było najbardziej dopracowaną częścią serii, żadna kolejna nie była już tak dobra. Jednak w każdej  z nich chodziło o nieskrępowaną radość z jazdy, natomiast w filmie postanowiono skupić się wokół wątku dramatycznego, wyścigi pozostają dodatkiem. W grach ścigaliśmy się by zdobyć, puchar, respekt, być najlepszym, w filmie bohater jest  kierowany osobistą vendettą. Wydaje się, że reżyser chciał właśnie połączyć w filmie dwa elementy – dramatyczną pogoń za zemstą, oraz ten luz nieskrępowanych wyścigów z gier – niestety wyszła z tego mieszanka wprost groteskowa.

Tobey Marshall (Aaron Paul) jest świetnym kierowcą, o niezbyt dużej inteligencji, ponieważ w ramach porównywania długości członków postanawia spróbować sił w wyścigu na ruchliwych autostradach razem z Dino Brewsterem (Dominic Cooper – świetny jako Preacher i Howard Stark, tutaj niejaki). Wybór aut pada na supersportowe Koenigsegg Agera R. Zupełnie przypadkiem Dino ma trzy takie w garażu, dzięki temu w wyścigu może też wziąć udział przyjaciel Tobey’a Pete. Dino okazuje się niezłym skurczybykiem, bo nie mogąc wygrać wyścigu, spycha Peta z drogi, Ten ginie na miejscu. Dino udaje się zatuszować swój udział w wyścigu, a Tobey zostaje oskarżony o spowodowanie wypadku i na dwa lata trafia za kratki.

Tutaj Janusz ma pierwsze poważne zastrzeżenie do filmu - Stany Zjednoczone, XXI wiek, czasy kamer na skrzyżowaniach, mostach, latarniach, czasy wideorejestratorów w dużej części samochodów, szaleńczy wyścig ruchliwą autostradą, powodujący wiele kolizji i zakończony wypadkiem śmiertelnym i nikt, NIKT! nie jest w stanie policzyć czy były tam 2 czy 3 supersamochody. Wystarczy, że Dino przedstawia lewe kwity + poświadczenie jakiegoś wujka że istniały tylko 2 Agery i sprawa zamknięta.

Lecimy dalej – bohater po dwóch latach wychodzi z więzienia i postanawia się zemścić, w tym celu oczywiście musi wziąć udział w wyścigu, który odbędzie się za 45 godzin na drugim końcu USA (standardowo organizator, nie wiedząc o istnieniu bohatera, postanowił wyznaczyć taki czas, żeby bohater zdążył na styk dojechać, dlaczego nie tydzień, nie 10 dni, tylko 45 godzin o momentu wyjścia z więzienia?). Co więc robi nasz rajdowiec? Wsiada razem w blond laską  w 900 konnego Mustanga Shelby i gna na złamanie karku do Californi. Film jest kopalnią memów np. „Twój przyjaciel ginie w nielegalnym wyścigu samochodowym, ponieważ twój wróg zepchnął go z drogi. Wyruszasz więc do Kaliforni by ścigać się z wrogiem, po drodze doprowadzając (bez żadnego uzasadnienia) do masy kolizji i wypadków, w których rany mogą odnieść przypadkowi kierowcy, którzy też mają rodziny i przyjaciół. Chwalisz się swojej blond koleżance, jaki to z ciebie świetny kierowca.” Tak, jeśli ktoś chciałby kiedyś nakręcić pastisz w stylu Strasznego Filmu, ale o wyścigach samochodowych, może śmiało skopiować fabułę z Need for Speed.
Nie mówię, że rozwiązanie takie jest całkowite złe, ale inaczej to wybrzmiewa, gdy mamy do czynienia z takim wyjętym spod prawa Dominickiem Torreto albo z kimś komu zależy tylko na byciu najlepszym kierowcą, a inaczej kiedy mamy dotkniętego osobistym dramatem, do tego bardzo emocjonalnego bogatera jakim jest Tobey.


Inni bohaterowie też są komiczni: mamy dwóch wyśmienitych mechaników, którzy przez cały film nic nie naprawiają, a wątpię czy umieliby poradzić sobie z kosiarką do trawy. Obowiązkowo mamy także Murzyna, który pojawia się, jak hiszpańska inkwizycja, ze skeczów pewnego kabaretu. Antagonista jest zły, bo jest. Nie chodzi tutaj o grę aktorów, która jest naprawdę niezła, ale o scenariusz,  który każe im robić dobrą minę do złego filmu…

Jedyną rzeczą jaka ratuje ten film od potępienia, to świetne zrealizowane sekwencja wyścigów i pościgów – do pracy zaciągnięto tutaj tradycyjne popisy kaskaderskie,  zrezygnowano z efektów komputerowych. Jednak i w tym aspekcie występuje skaza, która psuje obraz całości – supersportowe auta nie mogą uciec zwykłym policyjnym radiowozom.
4/10

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz